Każda przygoda winna mieć swój początek i koniec. Początek był chyba wieczorem poprzedniego dnia. Degustacja czeskiego wina - nie, nie tego ze sklepu, tego już nie próbujemy - przeciągała się w nieskończoność, dyskusje zaczynały nabierać kolorów, spory stawały się coraz bardziej wyraziste, politycy obnażeni, świat wydawał się prosty. Dlatego płatki śniegu w majowy poranek początkowo nie dziwiły. Za chwilę przyszło wytłumaczenie - to nie wpływ czeskich trunków - jesteśmy po prostu w górskim hotelu. Śnieg nie przestawał jednak padać - padał w Czechach, padał w Polsce, unieruchamiał połączenia kolejowe. Och, jak trudno odśnieżyć tory na przełęczy międzyleskiej, och, jak trudno ruszyć lokomotywę, gdy spadnie majowy śnieg. Znów nas zaskoczyli - jak nie Prusacy to twórcy pogody. Co było dalej? We Wrocławiu, stolicy Śląska, tłumy ludzi z tobołami, ludzi biegających pomiędzy peronami, ludzi brodzących przez szarą maź na podłodze dworca, kolejki przy kasach, kolejki do informacji, pociąg z i do Kłodzka spóźniony 10, 20, 40, 70 minut... Chaos, zaplanowany przez lata nie-przygotowań. Cóż, pozostało mi tylko dobrze się wyspać w pociągu z Katowic do Pragi. Dwa razy dłużej, dziesięć razy drożej, na czas. Dzięki temu odkryłem, że na dworcu tymczasowym w Katowicach jest chyba mniej przytulnie niż na wrocławskim. Odkryłem też fantastyczną włoską pizzę - naprzeciwko Rialto. Aha, i odkryłem że w sypialnym w nocy palą w piecu węglowym, żeby było ciepło - dobre, nie? Naprawdę, popatrzcie.
Hraniční přechod Mikulovice - Głuchołazy, maj 2011
22:45
Dym z komina